Tytuł: Anne z Zielonych Szczytów
Cykl: Anne z Zielonych Szczytów
Tłumacz: Maciej Studencki
Po wielkim skandalu z Anne z Zielonych Szczytów uznałam, że to świetna okazja, abym i ja poznała tę historię. Pewnie mi nie uwierzycie, ale to mój pierwszy raz - Anię z Zielonego Wzgórza kilkukrotnie zaczynałam, ale nigdy nie dokończyłam. Pomyślałam więc, że teraz mogę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i zanurkowałam w nowym tłumaczeniu Anny Bańkowskiej!
Już na pierwszych stronach książki poznajemy rodzeństwo Cuthbertów, które postanawia adoptować chłopca z sierocińca do pomocy w gospodarstwie. Niespodziewanie zamiast chłopca pojawia się rezolutna rudowłosa dziewczynka, której buzia się nie zamyka. Anne Shirley od pierwszej wspólnej przejażdżki trafia do serca zdystansowanego milczka Matthew Cuthberta, a niedługo później ujmuje także Marillę i rodzeństwo postanawia przyjąć jedenastolatkę pod swój dach. Dziewczynka szybko daje się poznać jako osoba bystra i zaradna, ale jednocześnie przez swoją impulsywność i ogromną wyobraźnię niejednokrotnie pakuje się w kłopoty...
Wszystko pięknie, kiedy człowiek czyta o cudzych zmartwieniach i wyobraża sobie, że sam by je bohatersko znosił, ale kiedy naprawdę spotyka nas nieszczęście, nie jest już tak miło, prawda?
Sama historia i postacie pozostają czarujący na swój sposób. Nie mogę powiedzieć, że utożsamiam się z którymś z bohaterów, ale pamiętam jak to jest rywalizować w szkole, mieć przyjaciółkę, wpadać w tarapaty przez swój ostry język. Przyjemnie to się czyta, jest to miła wycieczka w przeszłość, a podczas lektury budzą się sentymenty. Trzeba jednak pamiętać, że książka została wydana w 1908, a historia jest osadzona jeszcze wcześniej, bo w latach 70. i 80. XIX wieku i dlatego warto przed lekturą przypomnieć sobie (lub młodszemu czytelnikowi) jakie wtedy panowały obyczaje, zarówno w stosunku do dziewcząt czy parobków, ale także na przykład sierot.
Czy to nie wspaniałe, że tyle jest jeszcze do odkrycia? Dzięki temu cieszę się, że żyję, świat jest taki interesujący! A nie byłby ani w połowie taki, gdybyśmy wiedzieli wszystko o wszystkim, prawda? Nie zostałoby już ani odrobiny miejsca na wyobraźnię, czyż nie?
Muszę przyznać, że tym razem książkę pochłonęłam dosłownie w trzy wieczory. Nie wiem czy to zasługa nowego wydania, czy może lepszego momentu u mnie, a może po prostu "dorosłam" do tej lektury, ale nie da się ukryć, że jej czytanie było znacznie przyjemniejsze niż wcześniej. Dawniej Ania z Zielonego Wzgórza była dla mnie infantylna, a sama główna bohaterka momentami mnie drażniła. O dziwo byłam z tych, którzy lepiej przyjęli film, a później nawet serial, niż samą książkę. Teraz wreszcie czuję zmianę i z satysfakcją mogę "postawić" literacki pierwowzór obok obu ekranizacji.
Być może dla wielu będzie to zaskakujące, ale Anne z Zielonych Szczytów nie zostanie moją ulubioną książką. Podobała mi się o wiele bardziej niż Ania z Zielonego Wzgórza, ale znam bohaterki i ich opowieści, z którymi utożsamiam się o wiele bardziej. Jednak mimo to doceniam zarówno pomysł na historię oraz kreację bohaterów, jak i odświeżone tłumaczenie. Anne z Zielonych Szczytów zabrała mnie w przemiłą przygodę, która sprawiła mi mnóstwo radości. Tą część historii znam jednak lepiej niż kolejne, więc nie mogę się doczekać kiedy wydawnictwo Marginesy podaruje nam następne części przetłumaczone przez Annę Bańkowską!
PS Ciekawy artykuł (który bardzo polecam!) na temat Ani i nowego tłumaczenia możecie przeczytać w Tygodniku Powszechnym. W wywiadzie Piotra Oczko z Moniką Ochędowską jest co nieco o tym jak to było z tymi tłumaczeniami, czy Anne z Zielonych Szczytów może być dla chłopców, jak to jest z feminizmem albo skąd się wzięła taka popularność rudowłosej Anne Shirley w kraju nad Wisłą. [Po zalogowaniu na stronie tygodnika, co miesiąc można bezpłatnie przeczytać trzy artykuły.]