Tytuł: Księżyc nad Soho
Okazało się, że była to intrygująca książka, fantastyka,
która faktycznie łamała pewne schematy, miała w sobie wibrację znaną z
amerykańskich procedurali a przy tym nowoorleański sznyt. Jej czytanie sprawiło
mi przyjemność, choć równocześnie dostrzegałam w niej piętno dekady, która
minęła od czasu gdy pan Aaronovitch ją pisał. Jednak z racji na przychylne
opinie wielu znawców fantastyki, których opinie sobie cenię, postanowiłam dać
Rzekom Londynu kolejną szansę i tak moje ręce wpadł Księżyc nad Soho, a
ja zabrałam się do lektury.
Dla siebie wzięła zbity torcik z kremem i lukrem, a dla mnie ciasto czekoladowe z czekoladowym kremem i bitą śmietaną posypaną czekoladą. Zastanawiałem się, czy mnie uwodzi, czy próbuje wprowadzić w śpiączkę cukrzycową.
Londyński policjant pracujący „w wydziale przestępstw
gospodarczych znanym jako Szaleństwo” Peter Grant, dostrzega że do ciała
zmarłego saksofonisty jazzowego, który rzekomo umarł na zawał podczas występu,
przywiązana jest pewna charakterystyczna melodia z lat trzydziestych. To tak
zwane vestigium, które jest ściśle związane z magią, jednak znalezienie jej
powiązań z Cyrusem Wilkinsonem nie jest tak proste jak Peter miał nadzieję. Szybko
okazuje się, że saksofonista nie jest jedyną ofiarą, a w Soho było znacznie
więcej tajemniczych zgonów powiązanych z muzycznym światem. Tylko czy można
umrzeć na jazz? Im dłużej dochodzenie trwa, tym Grant coraz mocniej chce się
tego dowiedzieć, tym bardziej, że sprawa staje się osobista kiedy okazuje się,
że związany z nią może być także pewien wybitny choć niespełniony artystycznie
muzyk, a prywatnie ojciec Peter.
Po raz kolejny Ben Aaronovitch prowadzi nas mniej lub
bardziej zatłoczonymi uliczkami Londynu. Czasami odwiedzamy puby, czasami domy,
czasami posterunki, a bywa i tak, że razem z Grantem lądujemy w rzece. Wraz z
dochodzeniem skaczemy w czasie, szukamy elementów wspólnych, a równolegle
uchylamy rąbka tajemnicy dotyczącego przeszłości szefa Szaleństwa. W dodatku
oprócz sprawy dotyczącej jazzowych śmierci pozostawiających melodie na
zmarłych, dochodzi także do odrażających zbrodni, które nijak nie mogą uchodzić
za zgony naturalne. Niestety Thomas Nightingale wciąż nie doszedł do siebie po
wydarzeniach wieńczących Rzeki Londynu, więc póki co Peter musi
samodzielnie prowadzić swoje magiczne dochodzenia, a żmudną policyjną robotę
osładza mu urocza Simone Fitzwilliam.
W niektórych momentach fabuła zaskakuje, w innych idzie
utartymi szlakami, a jednak Księżyc nad Soho intrygował mnie do samego
końca. Równocześnie, choć został wydany w tym samym roku co Rzeki Londynu,
to w mojej opinii znacznie mniej trącał myszką, aczkolwiek wciąż pojawiają się
trudne momenty. Akcja jest dynamiczna, w stosunku do poprzedniej części było nieco
mniej wątków „rzecznych”, a więcej policyjnych, dowiadujemy się również nieco
więcej o funkcjonowaniu magii i o jej nauczaniu. Całość czyta się dosyć lekko,
a wątek jazzu wprowadza przyjemny klimat.
Cieszę się, że dałam panu Aaronovitchowi kolejną szansę, bo Księżyc nad Soho jest w mojej opinii książką znacznie lepiej napisaną niż jej poprzedniczka. Intensywnie wybrzmiewa tu wątek policyjny, londyński i magiczny, a wszystko to w jazzowym rytmie. Drugi tom cyklu sprawił mi całkiem sporą przyjemność czytelniczą i muszę przyznać, że czekam na Szepty pod ziemią.
Za możliwość lektury dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka oraz portalowi BookHunter.pl