niedziela, 4 lutego 2018

„Please call me Anne with an E"




Jutro jest zawsze czyste, nieskalane żadnym błędem.


Ania, nie Anna to było dla mnie wyzwanie. Uwielbiałam poprzednią wersję Ani z Zielonego Wzgórza, gdzie urzekająca Megan Follows ze swoimi cudownymi grubymi rudymi warkoczami kłóciła się z pełnym chłopięcego uroku Jonathanem Crombie. Niepokoiły mnie też doniesienia o kluczowych zmianach w fabule, bo jak wiecie nie lubię ekranizacji, w których fabuła jest zbyt poważnie zmieniona, chyba że zmieniona jest na tyle, że już bardzo cienka linia dzieli ją od tego by być odrębnym fabularnie dziełem (przypadek dalszych części Harry'ego Pottera). 

Jednak uległam. Pewnego styczniowego dnia usiadłam i... Opadła mi szczęka.
Zacznijmy od początku. Ania, nie Anna to serial stworzony w oparciu o cykl książkowy Ania z Zielonego Wzgórza. W oparciu, a nie na podstawie, co daje reżyserom i scenarzystom pewną swobodę. Ania, nie Anna jest przedsięwzięciem CBC i Netflix, a producentem jest Northwood Entertainment. To tyle jeśli chodzi o techniczne szczegóły. 



Moje wrażenia? Bardzo pozytywne! Wykonanie serialu jest niesamowite. Po pierwsze piękne zdjęcia. Produkcja jest naprawdę naszpikowana dobrymi ujęciami zarówno przyrody jak i miasta z tamtych czasów. Nie powiem, że cała jest doskonałością roku - no nie jest, ale jak na tego typu film obawiałam się kiczowatych podkręconych obrazów, a są pełne uroku realistyczne ujęcia. 

Po drugie - bohaterowie. Są świetni. Naprawdę świetni. Przede wszystkim Amybeth McNulty. W zasadzie nie nazwałabym jej piękną aktorką. Po Megan Follows niektórzy mogliby nazwać (i wiem, że nazywali bardzo podobnie lub dosadniej) patykowatym wypłoszem. A jednak to właśnie tak Ania zgodnie z książką wyglądała. Zresztą czy naprawdę wyobrażamy sobie, że dziecko po ciężkich doświadczeniach adopcyjnych jest piękną dziewczynką o pulchnych policzkach i zadbanych włosach? Tylko w snach! Amybeth McNulty wyszło to znacznie lepiej. Gadatliwość, wpadki towarzyskie i marzycielstwo także pasują do niej znacznie lepiej niż do przeuroczego aniołka Follows. Młoda Amybeth rozegrała rolę Ani Shirley naprawdę świetnie, za każdym razem przez 60min odcinku nie mogłam oderwać od niej wzroku, po prostu zaczarowała mnie! Jestem pod wrażeniem i nie mam wątpliwości, że jeszcze o niej usłyszymy w ramach innych produkcji. No dobrze, główna bohaterka jest cudowna, ale co z resztą? 


Uwielbiałam Colleen Dewhurst jako Marylę i nie sądziłam, że ktoś może zagrać to równie dobrze, ale kiedy zobaczyłam grę Geraldine James... To niesamowite. Nie jest to łatwa rola o tyle, że znacznie łatwiej zagrać naturalne uczucie do dziecka, niż naturalną oschłość. Obu aktorkom wyszło to doskonale. Rola Mateusza jest już znacznie łatwiejsza i nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, ale wciąż była bardzo dobra. Czarujący jest także Gilbert zagrany przez Lucasa Zummana. Jednym z moich podstawowych zarzutów zarówno do cyklu książkowego jak i wcześniejszych ekranizacji była rola Gilberta, który wydawało się jest stworzony tylko dla Ani. Jego osobowość w zasadzie nie istniała, był bohaterem, którego praktycznie jedyną rolą było kochanie Ani, układanie ciągu logicznego ze zdarzeń w życiu Ani, kłócenie się z Anią itd, śmiało powiedziałabym, że był zwyczajnie bez życia, papierowy i płaski. W serialu, choć rzeczywiście wydarzenia na Gilberta ulegają zmianie w stosunku do książki, to jego życie staje się... Prawdziwe. Osobowe. Gilbert nabiera realnych kształtów, ma problemy i marzenia nie związane z Anią. Za to z mojej strony produkcja dostaje wielkiego plusa. Moją uwagę przykuły jeszcze dwie aktorki - Korrine Koslo jako Małgorzata Lynde oraz Deborah Grover grająca Józefinę Barry. Obie panie zdecydowanie grają z wielkim zaangażowaniem i umiejętnościami, uwielbiam ich role, ale zwłaszcza tej pierwszej było mi  w serialu zdecydowanie zbyt mało. Liczę, że w następnym sezonie ich epizody będą częstsze. 
Pozostali bohaterowie jak dla mnie nie byli wyróżniający się lub ich "czas antenowy" był zbyt krótki, aby dało się ich sensownie ocenić. 



Trzecią wielką zaletą ciąg fabularny. Można było się obawiać czy wpływając na fabułę scenarzyści nie naruszą ciągu logicznego fabuły, ale co niesamowite stworzyli niezwykle spójną całość dzięki czemu płynnie przechodzimy z jednego odcinka do kolejnego. Ja sama oglądałam po dwa (a na koniec trzy), przerywając tylko z przymusu czasu. 

Kolejnym plusem są emocje. Ania nie Anna naprawdę wzbudza emocje, czujemy żal i smutek gdy do Ani dochodzi, że nie jest wyczekiwanym dzieckiem do adopcji, czujemy wzruszenie gdy sprawa się rozwiązujemy, uśmiechamy się z czułością gdy Ania próbuje się dostosować, śmiejemy się kiedy rozmawia z Małgorzatą. Nie ma obojętności, są uczucia, serial do nas trafia, a nie przechodzi obok!


To nie oznacza, że serial nie ma wad. Zacznijmy od tego, że rzeczywiście, z kolejnymi odcinkami wychodzi coraz więcej nieścisłości. Nie zamierzam spoilerować, więc palcem wskazywać nie będę, ale i tak jestem pewna, że większość z nas po obejrzeniu pierwszego sezonu będzie je widzieć. Osobiście książki czytałam baaaardzo dawno temu i nie wszystkie (tak się złożyło, że do części nie miałam dostępu), a i tak podczas oglądania miałam wrażenie, że część wątków została zmieniona, co później potwierdziłam. 

Kolejną nielichą wadą jest to, że sezony mają bardzo niewiele odcinków. Doskonale rozumiem politykę CBC i Netflixa - badają grunt, sprawdzają oglądalność i jak się uda to ciągną projekt dalej, a jak nie to go przerywają. To niegłupie rozwiązanie skoro każdego roku wychodzą setki seriali, lepiej produkować dalej te, które przynoszą zyski na produkcję kolejnych. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwszy sezon ma zaledwie siedem odcinków i to nie wydłużonych jak w przypadku seriali BBC (gdzie jest mało odcinków, ale każdy trwa około 90min) tylko trwających nie więcej niż 60min. Jedynym pocieszeniem jest to, że sezon drugi ma już mieć odcinków dziesięć.

Wciąż zastanawia mnie też czy w serialu nie gubimy klimatu cyklu o Ani. Mroczne chwile, zmiany fabularne, nie da się ukryć, że mamy do czynienia z unowocześnieniem fabuły na potrzeby dzisiejszego widza. Jednak czy dzisiejszy widz rzeczywiście tego potrzebuje? Mam 25 lat i kiedy byłam znacznie młodsza Ania była dla mnie całkowicie zrozumiała i trafiała w mój gust w oryginalnej wersji. Czy dzisiejszy nastolatek nie jest już w stanie zaakceptować oryginału? Za bardzo trąci myszką? Być może. Jednak w niektórych momentach silnie wyczuwałam ostatnie społeczne i serialowe trendy i wydaje mi się, że kilka zmian wynikało bardziej ze słupków oglądalności niż realnych potrzeb widza. Czy to źle? Nie wiem. Z jednej strony nie cieszy mnie kierunek, w którym to ewidentnie zmierza, ale z drugiej... Gdyby nam się nie podobało to byśmy nie oglądali, a pieniążki w sakiewce muszą się zgadzać. Każdy serial jest zasadniczo robiony pod widza i często uważamy, że słusznie, bo to widz ocenia film oglądając go, zachęcając do niego znajomych, opowiadając o nim na instagramie czy facebooku. Jednak kiedy serial jest ekranizacją książki wydaje mi się, że rzecz powinna być robiona subtelniej, bo jeśli przesadzić, to fani książki od takiej ekranizacji się odwrócą, a to dla wytwórni byłby strzał w kolano. Zostawiam kwestę otwartą, bo sama jestem w tym temacie pełna sprzecznych uczuć.

Serial nie pozostawia złudzeń, z czasem będzie się z fabułą książki rozjeżdżał jeszcze nie raz. Jednak jeśli potraktujemy serial jako oparty na cyklu Lucy Maud Montgomery, a nie ściśle z nim związany, oglądanie stanie się znacznie przyjemniejsze. Jak widzicie, nie mogę się wyprzeć i pozostaję pod wpływem absolutnie magnetycznej Amybeth McNulty i współaktorów. Jestem pod wrażeniem i czekam na więcej.

Wszystkie ujęcia pochodzą z serialu Anne with an E oraz Ania z Zielonego Wzgórza. Żadne z nich nie należy do mnie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...