Tytuł: Cień utraconego świata
Cykl: Trylogia Licaniusa
Tłumacz: Grzegorz Komerski
Pierwsze co rzuca się w oczy to solidne rozmiary (880 stron!) pierwszej części trylogii Licaniusa, która jest przy okazji debiutem! Musicie przyznać, rozmach to ten australijski pisarz ma naprawdę spory. ;)
Historia opisana w Cieniu utraconego świata jest dosyć skomplikowana i wielowątkowa. Przygodę rozpoczynamy w Caladel, w szkole dla Obdarzonych. Wkrótce zbliża się Festiwal Kruków, a na nim Próby, podczas których Davian musi zademonstrować umiejętność posługiwania się Esencją. Niestety, pomimo trzech lat ciężkiej pracy i tysięcy prób chłopakowi nie udało się to ani razu. Davian jest przerażony, bo porażka podczas Prób jest równoznaczna z tym, że zostanie Cieniem, a to straszny los dla każdego Obdarzonego. Niespodziewane wydarzenia sprawiają, że Davian z przyjacielem są zmuszeni by wyruszyć w ryzykowną podróż na Północ. Tymczasem za ich plecami rozgrywa się horror, który staje się początkiem innej historii... Równolegle w innym miejscu dochodzi do rzezi, za którą odpowiedzialny ma być oszalały młody chłopak, w kolejnym ktoś kto od dawna powinien nie żyć czujnie obserwuje świat walcząc sam ze sobą. Gdzie indziej ścierają się najwyżsi rangą ludzie nieświadomi co się dzieje za ich plecami. Jest też takie miejsce, które budzi strach i szacunek - Bariera powstała podczas Wojny Wieczności, a teraz, po dwóch tysiącach lat, zaczyna opadać. Od kilku lat przez Barierę zaczynają przechodzić na drugą stronę paskudne potwory, hybrydy ludzi i zwierząt, z którymi naprawdę niewielu może skutecznie walczyć. Kłamstwa przeplatają się z większymi kłamstwami, tajemnice i układy można spotkać na każdym kroku, a zarówno bohaterom jak i całej Andarrze grozi wielkie niebezpieczeństwo. To jest mroczny cień utraconego świata.
- Wszyscy zmagamy się z pokusami, Tal'kamarze. Każdy musi stoczyć własną bitwę. - zawiesił głos. - Nie wolno ich unikać przyjacielu. Nie wolno się przed nimi kryć. W przeciwnym razie nigdy nie staniesz się kimś więcej, niż jesteś.
Jeśli chodzi o przedstawione uniwersum to w wielu punktach nie jest ono szczególnie nowatorskie - przywodzi na myśl połączenie Czarnoksiężnika z Archipelagu, Gry o tron i Władcy pierścieni, ale pojawiło się też kilka świeższych pomysłów, więc o nudzie nie ma mowy. Finalne połączenie tego co znamy dobrze i tego co nieco bardziej zaskakuje wyszło bardzo satysfakcjonująco. Z lekkim sentymentem myślałam o sha'teth, które ogromnie przypominały Upiory pierścienia z Władcy pierścieni. Co ważne, uniwersum wyszło (jak dotychczas) dosyć spójne, ale podejrzewam, że autor zachował dla nas jeszcze kilka niespodzianek na kolejne tomy, więc nie chcę przesądzać. :)
Wszystko, czego pragnąłem, otrzymałem.
Wszystko o czym marzyłem, osiągnąłem.
Wszystko, czego się bałem, pokonałem.
Wszystko, czego nienawidziłem, zniszczyłem.
Wszystko, co kochałem, ocaliłem.
Tak więc składam swą głowę, ciężką od rozpaczy
Gdyż wszystko, czego potrzebowałem, utraciłem.
- Nazywamy to „Lamentem Zwycięzcy".
Zaskakuje też warstwa społeczna książki. Zwykle magicy to kasta uprzywilejowana, a w Cieniu utraconego świata zostało to przedstawione nieco inaczej. System nakazów brutalnie zabezpiecza ludzi od Obdarzonych. Bardzo przypadły mi następstwa tego ustroju, szykanowanie Obdarzonych (określenie 'zaprzaniec' naprawdę dodało historii głębi), prześladowanie augurów, ogromna niechęć i pomiatanie Cieniami. Świat Jamesa Islingtona jest pełen jawnej dyskryminacji i ucisku.
Fabularnie historia jest bardzo mocna. Dosyć szeroka i zataczająca ogromne kręgi, ale póki co moim zdaniem całkiem spójna i ciekawa. Jeśli chodzi o zaskakujące zwroty akcji, to moim zdaniem było ich naprawdę sporo, chociaż części rozwiązań czytelnik jest w stanie domyślić się w trakcie lektury. Na szczęście wspomniane odcienie szarości w osobowości bohaterów pozostawiają szerokie pole do działania autora. Mnóstwo wątków pozostaje nierozwiązanych i z całą pewnością ich kontynuacja jeszcze nie raz nas zaskoczy. Cień utraconego świata ma bardzo niewielkie romantyczne wątki, jest za to kilka nieco brutalniejszych scen.
Dzisiaj miała zobaczyć przyjaciela po raz ostatni na bardzo długi czas - prawdopodobnie na zawsze. Miała wrażenie, że wstając z łóżka, przyspieszy moment pożegnania.
Dobrze, pozachwycałam się już nad książką pana Islingtona, czas uzasadnić swoją ocenę. Po pierwsze, 880 stron to spore wyzwanie zarówno dla autora jak i dla wszystkich odpowiedzialnych za wydanie takiej książki. Gdzieniegdzie wkradał się chaos, były chwile kiedy się gubiłam i to odrobinę mnie rozpraszało. Napotkałam kilka literówek, nie zawsze też była zachowana spójność czy "widzenie" czy "Widzenie". Jak na 880 stron debiutanta było super, ale wciąż są detale, które można by poprawić. Po drugie nie mogę nie wspomnieć o czymś co rozpraszało mnie znacznie solidniej czyli imionach bohaterów i nazwach miejsc. O ile główni bohaterowie - Davian, Wirr i Ashalia - mają imiona dosyć łatwe do zapamiętania i rozróżnienia, o tyle Tal'kamar, Talan Gol, Talmiel, Talean, Tenvar, Tol Athian, Thindar, Taeris, Tendric, Teran, Torin, Tol Shen... Liczba nazw własnych na literę "T" była dosłownie obezwładniająca i dosyć mocno konfundująca. Nie pogubiłam się w obłędnej liczbie bohaterów Gry o tron, a Cień utraconego świata pokonał mnie kilka razy. To dla mnie dosyć zaskakujące, ale prawdę mówiąc również irytujące, bo nie przepadam za ciągłymi wycieczkami wstecz w celu przypomnienia sobie kto był kim.
Nie zmienia to jednak w żaden sposób faktu, że Cień utraconego świata to doskonała przygodówka fantastyczna. Już dawno nie czytałam takiego high fantasy, imponującego rozmachem, jakością wykonania, kreacją bohaterów oraz intrygującą fabułą, która wciąga. Przyznaję, że nie mogę się doczekać kontynuacji trylogii Licaniusa. James Islington dowiódł, że warto poświęcić czas na lekturę jego książki - długiej, ale naprawdę satysfakcjonującej.
Za możliwość lektury ogromnie dziękuję Wydawnictwu Fabryka Słów oraz portalowi Sztukater
| Cień utraconego świata | Echo przyszłych wypadków | Blask ostatecznego kresu |