Tytuł: Sarajewskie Marlboro
Powstałe w 1994 Sarajewskie Marlboro to zbiór opowiadań o tamtych wydarzeniach. Podczas lektury dowiadujemy się jak wyglądało życie osób, do których życia brutalnie wdarł się ten tragiczny w skutkach konflikt. Ta wojna składa się z drobiazgów - ulubionego auta, którego nie da się ukryć przed ostrzałem, kochanej dziewczyny czy dziecka, które wyjeżdża, strachu o to czy druga osoba wróci do domu, współpracy międzyludzkiej i wzajemnej odpowiedzialności ale także strachu - przed sąsiadem, przed strukturami, przed wrogami. Składa się także ze straty, tej wielkiej i tej małej, ale zawsze pozostawiającej w nas ślad. I o tym jest książka pana Jegovica, który jak możemy przeczytać w posłowiu tłumaczki, spędził w oblężonym Sarajewie 11 miesięcy.
Odkąd zaczęła się wojna, w Sarajewie nie spotkałem ateistów. Ci, którzy znali rytuał, chodzili do kościołów i meczetów, a ci, którzy go nie znali, tworzyli własny system znaków i okazywali nim wierność wyższej zasadzie albo Bogu. Każdy nosił w kieszeni amulet, który prowadził go między granatami, każdy budził się ze świadomością, jak znikomy i nieważny jest w kosmosie, a więc i tego dnia powinien dołączyć do innych. Żeby być większym i tak znaleźć ratunek.
Miljenko Jergovic pisze przewrotnie - raz poważnie, raz z przymrużeniem oka, próbuje nam powiedzieć coś ważnego, a zarazem pokazać nam absurdy świata. Efekt jest taki, że jego opowieść o wojnie ma swój ciężar tematyczny, ale jednocześnie lekkość formalną, bo nie chodzi o epatowanie, a o myślenie. Autor bawi się słowem i perspektywą w sposób imponujący i dojmujący. To co opowiada wesołe nie jest, ale dzięki jego oszczędnej formie jest nie dość, że jadalne to i przyswajalne. Nie ma tu wielkich metafor, rozbudowanych porównań, masy przymiotników, są emocje, ludzie i migawki z ich życia.
Nie bez powodu na początku tej recenzji wspomniałam o romantyzowaniu wojny, na które jestem lekko uczulona. Pan Jergovic jest idealnym przykładem autora, który pisze o wojnie bez romantyzmu, bez upiększania, bez wielkich słów i patetycznego fabularyzowania. To obraz tego co naprawdę dzieje się w mieście, w którym trwają walki. To uczucia osób, które tam zostały, to ich przeżycia i dramaty.
Kiedy czytałam Sarajewskie Marlboro przypomniała mi się książka, którą czytałam już jakiś czas temu, a mianowicie Chwilę na miłość Joanny Stovrag, która opowiadała m.in. o różnorodności panującej w Sarajewie i w całym tym regionie. Ta różnorodność jest nie do przeoczenia również w Sarajewskim marlboro gdzie mamy Serbów, Chorwatów, Bośniaków, Żydów, Muzułmanów, Katolików, Prawosławnych... Obraz tej wspólnoty jest jednocześnie budujący, i łamiący serce. Wiele kultur, wiele wyzwań, wiele narodowości, a tragedia jedna i niby wspólna, ale jednak nie do końca. To sprawia, że strata jest jeszcze większa. Nawiasem mówiąc podczas lektury trudno przeoczyć to ile razy autor mówi nie tylko o Chorwatach, ale również o Bośniakach. Nie jest to przypadkowe, bo Miljenko Jergovic jest bośniackim Chorwatem, a to jego prozie dodaje jeszcze więcej na wiarygodności.
Wierzyłem, że tylko cudem mój dom i auto zostały całe po tym
szalonym dniu i jeszcze bardziej szalonej nocy. Ale z upływem czasu
pojąłem, że nic nie zostało uratowane. Tylko nie nadeszła jeszcze chwila
rozstania. Powinna nadejść powoli, bym odczuł ją każdą cząsteczką
siebie i w końcu zrozumiał, że w tym mieście, oprócz zabitych i
rozszarpanych ludzi, zburzonych domów i zapomnianego dzieciństwa, nie
należy do mnie nic, może jeszcze tylko wór żywego mięsa, który karmi się
tęsknotą za zapomnianymi drobiazgami, a przed wielkimi i ważnymi w
życiu sprawami dygocze jak silnik moment przed tym, nim zgaśnie.
Niekiedy na podstawie opisanych urywków z życia bohaterów niektóre rzeczy wywnioskować jest bardzo trudno. Innych pozostaje nam się domyślać - co stało się z dziewczyną, która wyjechała, co stało się z osobą, która nie wróciła do domu, co spotkało człowieka, który złożył obietnicę by o tym nigdy nie opowiadać o tym co go spotkało. Moim zdaniem autor próbuje nam w ten sposób przypomnieć, że wojna ma wiele twarzy i nie wszystkie z nich poznamy. Co więcej dodaje to lekturze realizmu, bo przecież dokładnie tak samo jest w prawdziwym życiu - niektóre historie pozostają niedopowiedziane.
Dodam jeszcze, że moim zdaniem książka ta jest wybornie przetłumaczona. Według mnie miało to kluczowe znaczenie dla jej ostatecznego odbioru, bo jest tu wiele elementów, które podczas tłumaczenia można byłoby pogubić, a ich strata, pozornie nieistotna, odbiłaby się na całości. Tymczasem tłumacze włożyli sporo serca w to, żeby Sarajewskie Marlboro swojego wyrazu nie straciło i za to należy im się pochwała.
Kiedy Sarajewskie Marlboro polecono mi w mojej ulubionej bańce na Twitterze (#readlist2022pl) wiedziałam, że muszę ją przeczytać. I całe szczęście, że to zrobiłam, bo umknęłaby mi doskonała książka, wartościowa merytorycznie, zmyślna literacko, opowiadająca o wojnie, ale w taki sposób, że ja - człowiek unikający literatury wojennej - czuję się głęboko usatysfakcjonowana czytelniczo. Sarajewskie Marlboro przypomina nam o brzydkiej twarzy codzienności podczas wojny, o czym powiedzmy sobie szczerze, wolimy nie pamiętać. Doskonale to widać teraz, podczas wojny w Ukrainie. Emocje budzą w nas wydarzenia niewyobrażalnie straszliwe, ale na tą bardzo trudną, ale zwykłą codzienność pozostajemy dosyć niewrażliwi. W cytacie zapisanym przed jednym z opowiadań, dwunastoletni Dino mówi "Wiem, jaka jest prędkość światła, ale nie uczyliśmy się jaka jest prędkość mroku". Sarajewskie Marlboro pokazuje nam wiele odcieni tego mroku, a jednocześnie daje nam nadzieję i przypomina by nie wyciągać zbyt szybko łatwych wniosków, by ostrożnie szafować wyrokami.
Ogromnie polecam, zwłaszcza osobom takim jak ja, o niskiej tolerancji na epatowanie przemocą, a o wysokiej potrzebie rozmowy i przemyślenia tego przed czym dzisiaj nie da się uciec.
PS Czytając recenzje innych osób zastanawiałam się dlaczego założono, że każde opowiadanie powinno nas wbić w fotel. Czasami opowiadanie istnieje po to by o czymś nam opowiedzieć, by przekazać nam informację, zbudować obraz w naszych głowach, dodać czegoś do ogólnego wrażenia z jakim skończymy czytać tę książkę. Gdyby każde opowiadanie odbierało mi oddech, to prawdopodobnie nie byłabym w stanie czytać tej lektury, a tak wielkie rzeczy przeplatały się z tymi znacznie drobniejszymi dając czytelnikowi chwilę oddechu. Osobiście uważam, że to wielki atut tej książki i coś co dodaje jej realizmu - to zbiór opowiadań tworzących spójną historię pełną mniej i bardziej znaczących momentów. Prawda jest taka, że moim zdaniem dopiero zebrane w całość dają prawdziwy obraz wojny.