Przed wojną (jak nagle te słowa zmieniły znaczenie!) przeczytałam dwie książki, a trzecią kończyłam i o wszystkich miałam mnóstwo do powiedzenia. Wydech Teda Chianga mnie zszokował swoją błyskotliwością, Szepcząca czaszka Jonathana Strouda porwała bez reszty, a i tak zachwalana Czuła przewodniczka Natalii de Barbaro (do której byłam dosyć sceptycznie nastawiona) miała swoje zaskakująco dobre momenty! A jednak kiedy siadam by o tym napisać, podzielić się tym wszystkim, mam totalny mętlik w głowie, a odpowiednie słowa nie przychodzą. Kursor miga, a moje myśli wędrują w odległe miejsca.
Ostatnie kilka miesięcy w moim prywatnym życiu było bardzo zagmatwanych, pospiesznych, pełnych różnorodnych (i pozytywnych, i negatywnych, i po prostu wymagających) wydarzeń, momentami nie było łatwo i miałam bardzo wiele na głowie. Nic strasznego, wielu z was na pewno miewa takie okresy, ale było to niezwykle męczące. W jakiś sposób wojna - wydarzenie, którego miałam nadzieję nie poznać na własnej skórze zbyt blisko - przelała moją czarę i wypompowała ze mnie tę resztkę siły i zapału, które jeszcze mi zostały. Potrzebowałam czasu by przywrócić sobie nadmiar, którym mogłabym się dzielić. Wciąż mam dużo emocji. Bardzo dużo. Z przerażeniem śledzę kolejne doniesienia i nie chodzi tu o ilość, a o sam przekaz. Robimy mnóstwo dobra, zwykli ludzie dwoją się i troją by pomóc, a Ukraińcy walczą o siebie, o wolność, o zasady, o prawo do samostanowienia, o to wszystko co wydaje nam się wręcz prawem natury. A mimo to oglądamy okrucieństwa, od których przewraca się w żołądku. Kolejne granice zostają przekroczone dzień po dniu, godzina po godzinie. To o czym czytaliśmy w książkach (ja akurat nieczęsto, bo jak już nie raz wspominałam, do literatury wojennej niechętnie powracam) nagle staje się faktem. Nie w tym romantyzowanym kontekście, choć na pewno i takie historie się dzieją, ale w przeważającej części są to rzeczy... Straszliwe. Okrutne. Podłe. Po prostu złe. Tak lekkomyślnie swobodne wejście do Czarnobyla! Rakiety. Czołgi. Morderstwa. Grabieże. Ból i cierpienie. Strzelanie do cywili, do dzieci. Celowanie w szpitale, przedszkola, domy dziecka. Strzelanie do zwierząt. Niszczenie kultury, zabytków, uniwersytetów, teatrów... Zrównane z ziemią wsie i miasteczka, zrujnowane fragmenty miasta. Nagle geografia Ukrainy, którą znałam bardzo pobieżnie przez przyjaciół i znajomych, wzbudza we mnie wielkie emocje. Nagle wiem dokładnie gdzie jest Biała Cerkiew, a gdzie Zaporoże, gdzie Czernihów, a gdzie Sumy i jako żywo przejmuję się losem każdego z tych miejsc. Sprawa elektrowni jądrowych to osobna kwestia, bo to wiąże się też z moim wykształceniem, więc moje zainteresowanie (czy też raczej niepokoje) są bardzo osobiste. I pełne niedowierzania, że można być tak, wybaczcie dosadność, głupim. Jednocześnie spieszę powiedzieć, że na razie wszystkie elektrownie są zabezpieczone i pod żadnym pozorem nie pijcie płynu Lugola czy podobnych substancji.
Nagle codziennie rano ten kto wstaje wcześniej mówi drugiemu czy Kijów wciąż jest ukraiński, bo to jest pierwsza myśl po przebudzeniu, a te słowa "broni się, walczy, nie poddaje" brzmią teraz jak najczulsze powitanie... Gdyby rok temu ktoś nam powiedział, że tak to będzie wyglądać, to byśmy popukali się w czoło. Skądinąd jedyną niezasłoniętą część ciała zimą w pandemii. ;)
Jest takie przekleństwo "obyś żył w ciekawych czasach" i niestety, w takich właśnie żyjemy. Niby tak jest cały czas, ale jednak są momenty kiedy cały świat wstrzymuje oddech. Tak było chociażby podczas zamachów WTC, tak się stało gdy zapanowała pandemia, a teraz możemy w social mediach oglądać wojnę. Niekiedy otrzymujemy informacje (różnego pochodzenia i różnej wiarygodności) szybciej niż osoby, które znajdują się na miejscu.
Momentami czuję się jakbym na to wszystko patrzyła zza szyby. Trudno mi to ogarnąć umysłem, akurat na wojnę gotowa nie byłam. I wciąż nie jestem. To co widzę nieustannie mnie szokuje - zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Każdego dnia odkrywam coś zupełnie nowego. Kilka razy dziennie czuję bardzo silne emocje - a to czytając o tym jak narażając życie ludzie wywozili sześć tygrysów, sześć lwów, likaona i dwa karakale, a to widząc zdjęcia zrujnowanych miasteczek, w których nie było żadnej wojskowej infrastruktury, a to próbując się postawić się w sytuacji osób w Ukrainie. I tych, które muszą uciekać, z jedną torbą i dwojgiem dzieci pod pachą, i tych którzy rozstają się na granicy, i tych, którzy decydują się walczyć, i tych, którzy walczących na miejscu wspierają, i tych, którzy z zapartym tchem słuchają kolejnych wiadomości bojąc się usłyszeć nazwę swojego miasta, swojej ulicy, i tych, którzy każdego dnia boją się o życie swoich najbliższych, i tych, którzy już wiedzą, że więcej się nie zobaczą.
W sobotę poszliśmy na protest pod ambasady - najpierw rosyjską, później amerykańską - stamtąd też są zdjęcia do tego wpisu, wybaczcie jakość kalkulatora, ale w ruchu, po ciemku i na zimnie trudno było mi zrobić lepsze. Na miejscu było mnóstwo emocji, flag, śpiewów. Pierwszy raz byłam na proteście na którym zdecydowanie głośniej i częściej słyszałam osoby niepolskojęzyczne. Była siła, energia, wiara i nadzieja. Była w tym moc. Chciałabym wierzyć, że "słowo ciałem się stanie" i wkrótce będziemy odbudowywać powojenną Ukrainę jeszcze silniejszą niż 2 tygodnie temu.
Na tym ostatnio spala się ta resztka mojej energii, która pozostaje mi po każdym kolejnym dniu. Na uczuciach, które są wszechogarniające i na rzeczywistości, która pozostaje dla mnie nie do ogarnięcia. Próbuję to sobie w głowie i w sercu poukładać, ale nie idzie mi to tak łatwo jakbym chciała. Na szczęście ostatnio jest nieco lepiej, więc postaram się wkrótce
opowiedzieć Wam o tych książkach, chociaż do każdej będę musiała jeszcze
raz przysiąść by pozbierać wszystkie myśli.
Trzymajmy się razem, nie traćmy nadziei, pomagajmy jak możemy, ale w tym całym wojennym koszmarze nie zapominajmy też o byciu dobrym dla siebie samego. Z całego serca wierzę, że wkrótce będziemy pomagać naszym sąsiadom, wolnej i niepodległej Ukrainie, w odbudowie.
Marta